Przeciwko znikaniu

Niedługo Zaduszki, a także rocznica śmierci osoby, która była ważna w moim życiu. Wiec wspomnienie. Będzie długo.

Frania

Była częścią naszej rodziny całe moje wczesne dzieciństwo. Lojalna, oddana, pracowita, dobra. Umarła w 1964 r. kiedy skończyłam 10 lat. Czy ktoś ją jeszcze pamięta, cokolwiek o niej wie? Kim była, jaka była, jak wyglądała? Na pewno ja i moje dwie siostry; Ewa i Dorota, pamiętamy ciocię Franię, poza tym już chyba nikt. Mam nadzieję, że była u nas szczęśliwa.

Jak się znalazła w naszym domu, setki kilometrów od rodzinnej wsi na Podlasiu? Otóż, Ewa po urodzeniu chorowała, wymagała specjalnej opieki, a mama musiała wrócić do pracy. Dorotę odprowadzano do przedszkola do sióstr, mnie jeszcze nie było na świecie. Wtedy przy Berenta 39 zjawiła się Frania i bardzo troskliwie zajęła się Ewą. Kiedy w 1954 r. urodziłam się ja, mama przestała pracować zawodowo i Frania nie była już potrzebna jako opiekunka. Jednak pozostała u nas i pomagała w miarę możliwości. W ogrodzie, na działce, zajmowała się domem w czasie naszych wakacyjnych wyjazdów. Pamiętam dobrze zapach pasty do podłogi i kwiatów w wazonach oraz widok wysprzątanego domu po powrocie. Ciocia Frania po prostu była. Mama zawsze wyrażała się o niej z największym szacunkiem, chociaż przyznawała z bladym uśmiechem, że „miała też swoje humory”. Pewnie jak każdy. Ale była „dobrym, pracowitym, uczciwym i porządnym człowiekiem”. Lojalna i dyskretna, rozumiała zawiłości życia. Zdarzeń z kolejnych lat nie umiem uszeregować, na pewno pracowała w firmie związanej z elektrownią, montowała liczniki energii elektrycznej. Przynosiła dzieciom nawleczone na druty, ceramiczne koraliki w różnych kolorach. Białe, szafirowe, czarnozielone i seledynowe. Do dziś jeszcze ostało się ich troszkę. Zakład mieścił się u zbiegu Boya Żeleńskiego i Kromera, obecnie w tym miejscu jest stacja benzynowa i Wild Bean Cafe.

Frania chorowała na raka. Kiedy zachorowała, jak to w ogóle było, nie potrafię powiedzieć. Z dziećmi się o takich rzeczach nie rozmawiało, później nie pytałam. Mama czasem nawiązywała do choroby Frani pojedynczymi zdaniami, nie rozjaśnia to jednak obrazu całości. Pamiętam ciocię pijącą brzozową hubę. Przywoziło się z lasu, tarło, zaparzało. Podobno świństwo nieprawdopodobne. Podobno jako cudowny środek pomogła, wyleczyła. Czy rzeczywiście? Frania zmarła na zapalenie płuc, bezpośrednią przyczyną śmierci nie był rak. Ale może? Nie pamiętam Frani cierpiącej, wyniszczonej, nie brała chemii, nie była leczona. Chyba że umknęło to mojej uwadze, bo byłam dzieckiem.

Gdzieś koło roku 1960 zachorowałam na szkarlatynę, później w wyniku komplikacji, ciężko na serce. Choroba zakaźna, w domu inne dzieci, miałam trafić do szpitala, a wtedy Frania podjęła się pielęgnowania mnie u siebie na górze, z dala od Ewy i Doroty, które mogłabym zarazić. Pamiętam, jak leżąc w łóżku dosuniętym do okna, obserwowałam moje siostry rozgarniające chmury żółtych liści w ogrodzie. A potem wigilię i święta, kiedy to zniesiono mnie na dół i leżałam w stołowym, pod oknem stała choinka, w kuchni ojciec otwierał słoik z miodem, który mi potem wmuszano, jako dobry na serce. Do dziś nie lubię miodu.

Frania stale gdzieś blisko była. Zawsze czymś zajęta. Latem w ogródku, na działce, wspinająca się po drzewach. W kuchni, kiedy razem z mamą tarły ziemniaki na cepeliny, regionalny podlaski przysmak, podłużne pyzy z surowych ziemniaków, nadziewane mięsem. Niezbyt często przyrządzane, bo potwornie pracochłonne. Smażyły naleśniki, lepiły pierogi. Przy sprzątaniu, przy świątecznych porządkach. Przy jesiennych przetworach typu kiszenie kapusty, ogórków, nastawianiu domowego wina z jabłek, smażeniu dżemów – wtedy pomagał też ojciec. Pracując, dorośli rozmawiali, płynęły jakieś opowieści, wspominano ludzi, zdarzenia. Na pewno mówiło się o babci Annie, Helenie, Tadeuszu, o Borawskich. Frania musiała opowiadać o braciach i siostrach, o życiu w Szczuczynie. Jako dzieci słuchałyśmy, ale nie rozumiejąc – puszczały mimo uszu. Tak jak historia dziewczyny (czyjejś siostry, córki?), którą w wielkanocny poniedziałek chłopcy wrzucili do rzeki, ona się zaziębiła i umarła, a może tylko ciężko zachorowała? Frania musiała wiedzieć o kim mówi. Kiedy zaczęłam zajmować się genealogią, myślałam że może chodzić o Eugenię, siostrę ojca, prawie rówieśnicę Frani, na pewno koleżankę. Ale Eugenia zmarła zimą, a Wielkanoc 1924 r. przypadła na 20 i 21 kwietnia. Niektóre informacje zdołałam rozszyfrować – jak zdanie „babki były siostrami”. Tak. Antoni (dziadek) i Anna (babcia) wzięli ślub za indultem z powodu pokrewieństwa 3 stopnia. Babka Antoniego, Regina Gładkowska i babka Anny, Anna Szymanowska, były przyrodnimi siostrami. Obie miały wspólną matkę, Reginę Barcik (Barciszewską), po drugim mężu Szymanowską. Zresztą, nie jest pewne, po drugim, trzecim czy jeszcze kolejnym, bo przy jej nazwisku wymienia się też kilka innych (Regina Zalewska, Brombo, Karpińska). Dziś bardzo żałuję, że nie przysłuchiwałam się pilniej, może trzeba było dopytać, chociaż wątpię, by ktoś zechciał dziecku udzielić odpowiedzi. To nie były opowieści dla dzieci. Chociaż, może… Smutkiem i żalem napawa mnie myśl, że i Frania i Helena, już nie wspomnę o Tadeuszu (rodzeństwo taty), a wreszcie ojciec – wiedzieli o wiele, wiele więcej. Znali historie rodzinne, pochodzenie, pokrewieństwo, wydarzenia z życia. Wszystko to zabrali ze sobą.

Może dlatego, że nie wyszła za mąż i nie założyła własnej rodziny, nigdy Frani nie spłacono. Cierpiała z tego powodu, bardzo chciała pokazać, że dała sobie radę, ma się dobrze. Kiedy co jakiś czas jechała w odwiedziny do Szczuczyna i Rakowa, zabierała ze sobą mnóstwo prezentów i ubierała jak najstaranniej. Chyba pomagała przy żniwach, ale głowy nie dam.

A teraz, jak wyglądała, jak się zachowywała? Była niewysoka, szczupła, ale silna, powiedziałabym, krzepka, zwarta. Siwiejące proste włosy strzygła równo do brody, bez wydziwiania, zaczesywała z czoła do tyłu i spinała spinkami. Na późniejszych zdjęciach widzę, że robiła też trwałą, ja zapamiętałam czarne, zwykłe wsuwki, Nosiła proste spódnice z fałdą, rozpinane swetry i bluzki z kołnierzykiem, może też żakiety, marynarki. Zdecydowanie męski typ. Zimą zakładała szary płaszcz z wełny tkanej w jodełkę. Ściskała go paskiem z klamrą. Na głowie czarny beret. Solidne półbuty. Żadnych ozdób, aspiracji do lekkości, kobiecości, kokieterii. Skąd! Przypominam sobie, co mówiła mama na temat staropanieństwa Frani; „jej narzeczony zginął” ale czy to miało cokolwiek wspólnego z prawdą? Nikt Frani nie chciał, czy też ona nikogo nie chciała? Dziś nie da się nic powiedzieć. Nie miała we Wrocławiu żadnych koleżanek, znajomych, nie nawiązała przyjaźni, nikt jej nie odwiedzał, poza bratankami ze Szczuczyna. Była raczej małomówna. Do rodziców odnosiła się w charakterystyczny sposób. Jako osoba w pewnym sensie podległa, zatrudniona – przynajmniej na początku – nigdy nie mówiła ani na pan, czy pani, ani na ty, ani po imieniu. Mówiła bezosobowo „zrobiono” „wzięto”, „przygotowano” „zapłacono” jakoś tak. Dziś to brzmi dziwacznie, karkołomnie i pewnie wtedy tak samo. Frania jakoś dawała radę.

Zmarła jesienią 1964 r., dość niespodziewanie. Jest jej zdjęcie z lata tego roku, wygląda na nim zdrowo, raczej tak jak zwykle. Zaziębiła się, powaliło ją zapalenie płuc. Pamiętam krewnych, którzy przyjechali ze Szczuczyna na pogrzeb. Tęgawy mężczyzna, zapewne Oleś, okrągła nieduża kobieta, chyba jeszcze jedna. Kilkoro smutnych ludzi w czerni. Andzia, Olesia żona? Na pogrzebie nie byłam, rodzice bardzo pilnowali, by dzieci nie brały udziału w tego typu ceremoniach. I to już właściwie cała historia Frani. Jeśli były jakieś zdjęcia, papiery, dokumenty, zabrała je rodzina. Zapewne dziś nie ma po nich śladu. Tak samo rzeczy osobiste. Jako badaczce historii rodzinnej żal mi zdjęć. Sądzę, że opuszczając Szczuczyn wzięła ze sobą przynajmniej kilka fotografii – może rodziców, rodzeństwa. Mogło tak być, chociaż nigdy u Frani żadnych zdjęć nie widziałam.

Franciszka Borawska, córka Józefa Borawskiego i Aleksandry z domu Zyskowskiej ur. 22 marca 1902 r. w Rakowie niedaleko Szczuczyna, zmarła 11 października 1964 r. we Wrocławiu, pochowana na cmentarzu Osobowickim.

Urodziła się w Rakowie, maleńkiej wiosce niedaleko Szczuczyna. Ten z kolei leży 13 km od Grajewa i około 50 km od Łomży. W Rakowie kończy się droga, tuż za ostatnimi domami biegła granica z Prusami Wschodnimi. Jest nawet opowieść rodzinna, jak to kuzyni mieszkający po obu stronach, krzyczeli do siebie poprzez dzielące ich graniczne pole. To wspomnienie Frani, w dzieciństwie pasącej gęsi gdzieś na miedzy (zajęcie wszystkich wiejskich  dzieci wtedy) i skracającej sobie czas dostępnymi rozrywkami. We wsi jest poczta, ale nie ma sklepu. Raz dziennie przyjeżdża ciężarówka z zaopatrzeniem, można wtedy kupić niezbędne w domu produkty. Po wszystko inne trzeba udawać się do Szczuczyna pięć km dalej. Także do szkoły, biblioteki, urzędu, autobusu, kościoła, na cmentarz, na targ. Tak jest teraz i tak było dawniej. Mieszkańcy Rakowa to kilka, może kilkanaście rodzin. W większości połączonych ze sobą więzami pokrewieństwa lub powinowactwa, wszyscy wszystko o sobie wiedzą, choć może nie o historii, bo to nikogo nie interesuje. Pamięć ma zasięg jednego, najwyżej dwóch pokoleń. Borawskich było zawsze najwięcej – tak mówią księgi metrykalne. Czy również dziś – nie wiem. Latem roku 2004 i kilka następnych, jeździłam w tamte strony, aby na własne oczy zobaczyć to, co znałam z nielicznych opowieści rodzinnych. Było inaczej. Spotkałam panią Piwkową, gadatliwą wdowę, spowinowaconą z połową wsi, jak się zdaje. Chętnie podzieliła się ploteczkami, o przeszłości wiedziała niewiele. W Rakowie wciąż mieszkają Borawscy, kolejne pokolenie. Nie wiedzie im się najlepiej. Dom rodzinny Frani wydaje się malutki i biedny. Jego mieszkańcom coś tam majaczy w pamięci, że była kiedyś ciotka, która wyjechała do Wrocławia. Tylko tyle, żadnych szczegółów. Pamiętam z dzieciństwa powiedzenie ojca „to była wioska szlachecka (zaścianek), gdzie połowa mieszkańców nosiła to samo nazwisko” Wtedy myślałam, że chodzi o Rągowskich, z czasem przekonałam się, że ojciec mógł mieć na myśli tylko Borawskich.

Jej związki z Rągowskimi zachodzą właśnie przez matkę Anny Rągowskiej (mojej babci), Mariannę z domu Borawską, urodzoną, a jakże, w Rakowie w 1840 r. Ojciec Marianny, Wojciech i pradziadek Frani, Franciszek, byli braćmi. Trzeba dodać, że Borawscy w Rakowie posiadali ziemię, w metrykach zapisywani byli jako gospodarze. Z czasem, po licznych podziałach, gospodarki się rozdrobniły, nie przynosiły już takich dochodów, ale np. rodzice Frani, Józef Borawski i Aleksandra Zyskowska, przed ślubem w 1894 r. zawarli intercyzę małżeńską, albowiem w grę wchodziły pieniądze i grunty. Młodzi małżonkowie zostali na gospodarce i do nich należała dbałość o sprawy majątkowe, spłata rodzeństwa i tak dalej. Borawscy byli żywotni, plenni, jeśli można tak powiedzieć. Od następnego roku dość regularnie na świat zaczęły przychodzić dzieci, w sumie kilkanaścioro, w tym ostatnia niepełnosprawna umysłowo Janina, zwana Jańcią (w 1922 r). Frania była piąta z kolei.

Zdaję sobie sprawę, że pisanie o ludziach żyjących w bliższej lub dalszej przeszłości jest trudne. Tak naprawdę, niewiele wiadomo, zajmującej fabuły brak, nie ma ciągłości. Jednak, nawet te okruchy warto zatrzymać, bo mogą być – obok zapisów metrykalnych – jedynym śladem po człowieku, jego zmaganiach z losem. Subiektywne wspomnienia, kalejdoskopowe obrazki przechowuje pamięć osób, które także odchodzą, znikają.

Szczuczyn, rok prawdopodobnie 1947. Siedzą od lewej: Helena Rągowska, siostra ojca, Anna Rągowska z domu Baranowska, moja babcia, Józef Rągowski mój tata. Stoi Frania Borawska i prawdopodobnie jej siostra Andzia. Autor zdjęcia – Józef Rągowski, statyw i samowyzwalacz

Rok 1952, chrzest Ewy. Wózek prowadzą Frania i mama. Obok Hanka Mut, żona przyjaciela taty, Edwarda (razem byli na robotach w Niemczech). Kobieta z prawej to siostra mamy Janina Pawulska i jej mąż Piotr. Na pierwszym planie pędzi czteroletnia Dorota. Towarzystwo idzie ulicą Jana Kasprowicza  do kościoła św. Antoniego. Fot Józef Rągowski.

Wakacje, prawdopodobnie Bukowina Sycowska. Trudno powiedzieć który to rok – jeśli dziewczynka na kolanach mamy (ja) ma ze dwa lata, to 1956. Po lewej stronie Frania. Fot. Józef Rągowski.

Lato 1964 r., ogród przy Berenta 39. Jedno z ostatnich zdjęć Frani. Fot. Józef Rągowski

Grób Frani na cmentarzu Osobowickim. Niżej porcelanka. Fot. Maria Rągowska

 

Komentarze z Facebooka

komentarz(y/e)